Sorki,
że tak późno, ale trochę mi motywacja padła. Fajnie, że jednak kilka osób to
czyta :) Oczywiście dziękuję za komentarze i zapraszam na kolejny rozdział :)
Wojtek
nastawił sobie budzik na siódmą rano, mimo to i tak obudził się jakieś pół
godziny wcześniej. Podniósł się przecierając oczy i dopiero wtedy dotarło do
jego świadomości to, co wydarzyło się wczoraj. Mama, karetka, szpital, Lena…
Westchnął i schował głowę w rękach. Gdyby ktoś mu jeszcze nie tak dawno
powiedział, że to wszystko będzie miało miejsce, popukał by się palcem w głowę.
Niestety, to była prawda i Wojtek czuł się z tego powodu po prostu podle. I to
już nawet nie chodziło o to błoto w przedpokoju, którego nie posprzątał i przez
które jego mama wróciła do domu z noga w gipsie, unieruchomiona na dobre cztery
tygodnie. Choć Wojtek miał oczywiście z tego powodu wyrzuty sumienia, to przecież
tak naprawdę był przecież wypadek, w przeciwieństwie do tego, co stało się
później…
Dokładnie
pamiętał ten moment, gdy siedział z Leną przy stoliku w szpitalnej kafejce i miętolił
w ręku papierowy kubek po kawie z automatu. Lena cały czas patrzyła na niego
podekscytowana tym, co jej powiedział, ale nie poganiała go, jakby chciała dać
mu czas na uporządkowanie myśli. A jego myśli wówczas szalały, powodując tak wariackie
bicie serca, że czuł się, jakby czekał na jakiś wyrok. Cóż, jakby nie było, to
właśnie miało się zaraz stać… Nie miał pojęcia, jak zareaguje Lena, ale
wiedział, że w najgorszym przypadku może nawet przekreślić ich długoletnią przyjaźń.
Jeśli mu nie wybaczy...